Pamiętam ogłoszenie nowej produkcji Capcomu o zombiakach – O zombiakach no właśnie… to słowo klucz. W ogłoszeniu poinformowano, że akcja gry będzie toczyć się w opuszczonym domu, grać będziemy nowym nieznanym bohaterem, a samą grę będziemy obserwować z pierwszej osoby.
Resident Evil 7 recenzja wideo
Muszę przyznać, że Capcom wszedł va banque i zaryzykował możliwością negatywnego odbioru wśród zagorzałych fanów Biohazardu. Uważam, że po dość średniej piątce oraz szóstce – twórcy musieli zrobić tzw. reset marki. Capcom nie tyle musiał odbudować swój dawny blask w oczach wiernych fanów co przy okazji przypodobać się tym nowym młodszym odbiorcą.
Resident Evil 7 fabuła
A ja jak odebrałem wiadomość o Resident Evil? Totalnie obojętnie, szczerze mówiąc nie jarała już mnie ta marka. Każda kolejna część po rozegraniu dwójki była dla mnie rozczarowaniem – tak nawet czwórka mnie rozczarowała. Ja po prostu oczekiwałem czegoś innego od fabuły i to coś dało mi Naughty Dog, dlatego wieść o kolejnej odsłonie Residenta traktowałem na równi z kolejnym Assassynem, Call of Duty czy Far Cry’em.
Kilka miesięcy po premierze kiedy to już YouTube zalała masa gameplay’ów z gry po wstępnym zapoznaniu fabuły, dotknęła mnie irytacja. Opuszczony, straszny dom, z psychicznie chorą rodzinką w stylu Teksańskiej Masakry. Pierwsza myśl? Świetny pomysł! Druga myśl? Przecież to nie trzyma się kupy Residentowej! – jaki to ma związek z zombiakami?! Korporacją Umbrella?! Nie wiem… olewam to, idę grać w co innego.
Minęły 3 lata od premiery w tym czasie zagrałem w odświeżoną dwójkę, przez którą zbierałem szczękę z podłogi – tak ten remake to produkcja w pytę i takie zagranie na nostalgii to ja szanuje!
Ale wracając…
Minęły 3 lata od premiery Resident Evil 7 no i w końcu dałem się skusić – wyglądało to raczej na zanurzenie palca w garnku zupy. A efekt? Rzyg. Ale już wyjaśniam dlaczego nazwałem to metaforycznym rzygiem. Na początku chciałem też wyjaśnić co mnie skłoniło do zakupu produkcji Capcomu – odpowiedź jest raczej prosta – wyprzedaż na Steamie.
Odpalam grę – spróbować nie grzech
Gra pobrana, jest po godzinie 20, w późny październik 2020 – idealny czas by odpalić straszną grę na wymaxowanej głośności. Początek gry, czuć że idą ciary, jasny dzień, opuszczona chata, zamknięta brama, a my poszukujemy swojej żony. Brama zamknięta to idziemy na około, gdzieś po krzakach i zaroślach, już rytm serca się podnosi, opuszczony samochód i ostatecznie pojawienie się zjawy jednego z głównych przeciwników w grze.
Jedno jest pewne, wejście do chaty od dupy strony będzie skutkowało zaciśnięciem zwieracza. Robi się niebezpiecznie. Wchodzimy do chaty, ręce się już pocą, a ja myślę sobie – o w mordę dlaczego ja olałem tą produkcję?! Przecież to jest zajebiste! Ograniczony ruch, a może bardziej spowolniony ruch kamery sprawiał uczucie jakby ktoś trzymał nas za ramiona i stawiał nam opór w poruszaniu – żeby nie było, to nie irytowało wręcz przeciwnie jeszcze bardziej dodawało immersji!
Ale lecimy dalej… odpalenie nagrania wideo ekipy kręcącej film o zjawiskach paranormalnych od razu wywołało mi przypomnienie urywku z remake’u Teksańskiej Masakry gdzie bodajże szeryf w raz z swoim asystentem schodzą do piwnicy.
Przyznam się, że łatwo mnie przestraszyć i podczas tego momentu miałem myśl, żeby odpuścić i wyłączyć grę i pograć w bezpieczniejszych warunkach czyt. Gdzieś o godzinie 12 z odsłoniętymi roletami.
Ale chyba był wtedy środek tygodnia więc w razie zawału zawsze mogę pójść na L4. W takim razie nie kończyłem i grałem dalej. Doszedłem do momentu gdzie udało mi się znaleźć żonę głównego bohatera – myślę sobie, kurde krótka ta gra. Ale mówiąc już szczerze to byłem ciekawy co się zaraz wydarzy, czy Mia zostanie porwana? Zabita? A może to jakaś halucynacja? Jednak było gorzej… Mia okazała się jakimś naszpikowanym gównem potworem, który postanowił mi odciąć rękę piłą mechaniczną, ja z tym moim kikutem uciekam, czuć że się wykrwawiam. Ale co tam… idę szukać wyjścia. Dopada mnie stary Baker zwany również „tatuśkiem”, dostaje w mordę i budzę się przy stolę z Bakerami by następnie jedne z nich wybił mi zęby nożem.
„No i nie podobasz mi się”
Wtedy pomyślałem sobie… serio kurwa?! Czułem się podwójnie wydymany, w momencie kiedy się wkręciłem otrzymałem soczystego liścia na twarz. Po prostu kurewsko się zirytowałem. Co to ma być cholera? Przecież to w ogóle nie jest Resident! To nie ma żadnego odniesienia do poprzednich części! Odcinają mi rękę, zaraz mi ją zszywaczami przyszywają… Co to ma być?! Jakiś Bioshock czy co?! To nie jest ten świat, w który grałem!
Ja rozumiem, że Resident to pełny sci-fi ze zmutowanymi potworami w postaci bossów oraz innymi odjechanymi pomysłami, jednak były to pomysły trzymające się jakiegoś realnego podłoża. W sensie… zmodyfikowany wirus opracowany w laboratorium bezwzględnej korporacji, która wybiła ludzkość. A mówiąc łopatologicznie – ludzie w postaci naukowców tworzących śmiertelne gówno niszczący niewinne ludzkie życia. To nie są historie z kosmosu z ufoludkami oraz czarnoksiężnikami. Mimo wszystko ta historia jakoś trzymała się kupy.
A tutaj? Gdyby to była nowa marka o tytule np. Opuszczony dom lub nawet wcześniej wspomniana Teksańska Masakra Piłą Mechaniczną: The Game to uwierzcie, że mój irytujący ból dupy nie spamowałby waszego czasu. Jednak w zamian mamy wywróconą do góry nogami fabułę… Pierdole takie granie, wyłączam to!
Oczyszczenie duszy? A skądże proszę pana!
Minęło kilka miesięcy od mokrej szmaty, którą dostałem w pysk od Capcomu. W ramach zemsty jak na frustrata wypadało w miejscach gdzie wspominano o siódemce musiałem wtrącić swoje 3 grosze a to że: siódemka to rozczarowanie, że nie rozumiem podjarki, że odcinają rękę, że co to ma być?!, że nie ma tu żadnego powiązania z poprzednimi częściami.
Okazało się, że wrzuciłem rozżarzony kij w mrowisko, ponieważ natychmiastowo zostawałem zalany dislajkami lub krytyką na mój jak to większość określiła – wysryw. Większość odpowiedzi na mój komentarz dotyczyła tego, że dopiero w późniejszym etapie historia się wyjaśnia i wszystkie niezrozumiałe sytuacje są w miarę sensownie wytłumaczone.
Oczywiście ja z dumą się uśmiechałem w głębi duszy myśląc – „podjarali się tym, że Capcom zrobił inne podejście do gry i grają teraz znawców, wielkich koneserów produkcji artystycznych kurwa jego mać! Ta… wyjaśnienie. Pewnie gdzieś ukryta informacja z notatek zamkniętych w jakiejś szafce, którą trzeba otworzyć specjalnym kluczem. Już lecę odpalać grę!”
Minęło trochę czasu by Internet zapomniał o „wysrywach”, które wypisywałem w komentarzach. Także, to był dobry czas by głowa ochłonęła i mogła spojrzeć na to inaczej. Jednym z powodów, które skłoniły mnie do tego to kolejna część serii czyli „ósemka” zatytułowana Village. Nie grałem w ósemkę ale obejrzałem kawałek let’s play’u bodajże na TVGry. Wówczas zrozumiałem mechanikę gry i samo założenie fabularne, chociaż raczej nie popsuło mi to zabawy z poznawania wątku fabularnego ósemki bo pewnie do teraz nie pamiętam coś się tam działo oprócz hypu na Lady Demitrescu.
Ale wracając do meritum… coś mnie w tamtym momencie odblokowało. Można powiedzieć, że dorosłem do tego momentu by dać szanse grze jeszcze raz. Ale nie dałem.
Dopiero po 3 miesiącach wpadłem na genialny pomysł, by kupić grę jeszcze raz ale tym razem na PlayStation Store, która również była w promce. Po prostu chciałem odpalić coś z kanapy, bo nie za bardzo chciało mi się siedzieć przy komputerze. Także wybacz mi Valve ale to kara za nie ogarnianie cheaterów w CS:GO.
Odpalamy – podejście nr 2!
Tym razem podszedłem do gry inaczej, musiałem po prostu wyłączyć moje konserwatywne myślenie o Residencie, że to nie jest już gra o apokalipsie zombie. Po prostu podszedłem do tego jakbym grał w nowy tytuł mając oczywiście z tyłu głowy, że gra rozgrywa się w uniwersum Biohazardu.
Dochodząc do etapu gdzie stary Baker wciska nam na siłę jakiegoś robako-ślimaka, poczułem się jakbym miał przed sobą właśnie maraton do przebiegnięcia, który nie wiem czy podołam kondycyjnie. I nie chodzi już tu o paniczny strach ponieważ zrozumiałem logikę gry więc trudniej było mi się bać czegoś co wiem jak działa.
Tłumacząc dokładniej chodzi mi o to, że wiedziałem iż stary Baker nie chodzi wszędzie ze mną tak upierdliwie jak Tyrant w dwójce. Wiedziałem też, że potwory, które są w zastępstwie zombiaków nie spawnują się po każdym opuszczeniu pomieszczenia. Obawiałem się oczywiście etapów gdzie udało mi się znaleźć dany przedmiot ale ja już wiedziałem, że gra zaraz zaserwuje mi przeciwnika w pomieszczeniu, w którym teoretycznie nie powinno być nikogo. Jednak jako, że wykonałem określone zadania to skrypt z automatu zespawnuje mi przeciwnika do określonego pomieszczenia przez które muszę przejść – po prostu wiedziałem, że tak będzie. Był lekki dreszczyk ale nie było kupy w majtach jak za pierwszym razem.
Wracając jednak do maratonu, o którym wspomniałem to chciałem wyjaśnić, że chodzi to oczywiście o to czy nie zirytuje się jak poprzednio i czy czasami nie okaże się, że gra faktycznie mi się nie spodoba na jakimś etapie gry. Obawa przed złapaniem metaforycznej kolki oraz zadyszki nie była duża ale była.
Udało mi się wejść do salonu, następnie przeszedłem bez większych problemów etap w krematorium i jakoś to poszło do przodu i wiecie co? Bardzo przyjemnie mi się grało. To naprawdę dobra gra, może nie jakoś wybitna przy której mógłbym zaprzedać duszę, ale takie solidne 8/10 bez zastanowienia.
Jak bardzo się myliłem…
Każdy kolejny etap w grze oraz pokonany boss to był dobrze spędzony czas. Zagadki z cyklu znajdź klucz w jakiejś szafce albo otwórz skrytkę by poruszać obrazami były tym do czego przyzwyczaił mnie Resident Evil 2.
Na poziom gry nie mogę narzekać ponieważ na normalu, przeciwnicy nie stwarzali mi jakiegoś większego problemu – no może poza momentem gdzie musiałem w piwnicy dojść do krematorium i było zbyt dużo potworów, a ja miałem zbyt mało amunicji. Później okazało się, że po prostu za wcześnie zabrałem się za przejście do kluczowego momentu, nie zabierając wcześniej strzelby.
Następnie okazało się, że poziom gry na normalu jest idealnie dopasowany do swobodnego strzelania i czasem nie trafiania w przeciwników, także nawet jeśli spudłujemy i stracimy kilka sztuk amunicji to gra i tak w następnym etapie da nam ich tyle by starczyło na kolejne starcia z potworami.
Przeszedłem całą grę w bodajże 3 wieczory, także moment w którym wszystko powoli się wyjaśnia jest tak naprawdę na ostatnim etapie gry, a podczas etapu w domu Bakerów jest to wszystko poszatkowane po notatkach i możemy domyślić się między wierszami co może być powodem tych wszystkich wydarzeń.
Także mogę z tej strony przeprosić wszystkich tych, z którymi toczyłem dyskusję na temat tego, że gra jest totalnie bezsensowna czyli ucięta ręka brak nawiązania do poprzednich gier. Faktycznie odcięta oraz później przyszyta ręka ma swój powód oraz fabuła kręci się w uniwersum Resident Evil i oczywiście wszystko rozchodzi się o Umbrelle i kolejne eksperymenty na ludziach.
Kolejny raz wyszedłem na ignoranta i oceniłem coś po okładce nie przyglądając się temu dokładnie. Kolejny raz zanurzyłem palec w zupie, zamiast wypić przynajmniej mały talerzyk i wtedy ocenić. Najwidoczniej bardziej nie smakował mi smak samego palca niż faktycznej zupy. Palcem oczywiście była moja powierzchowna ocena, która opierała się na utartych schematach poprzedniej części i konserwatywnemu podejściu do gry.
Co ciekawe, zmiana widoku gry, zamiast mnie zniechęcić to mnie właśnie zachęciła, a pamiętajmy, że Resident Evil to gra bazująca na statycznej kamerze, by następnie zmienić to od części 4 i korzystać z widoku TPP. Siódemka znów zmieniła schemat oglądania świata na pierwszo-osobowy i trzeba przyznać, że wykorzystanie tego elementu w eksploracji strasznego domu to strzał w dziesiątkę.
Nie było idealnie ale blisko na pewno świetnie
Ale wracając do mojej powierzchownej oceny to czy miałem prawo, udzielać się światu publicznie nie mając za sobą tak naprawdę pierwsze 20-30 minut gry? Po części tak bo to nasza narodowa cecha z cyklu nie wiem ale wypowiem się. Tak naprawdę to zalała mnie frustracja, że to nie jest gra, którą znam. Mój światopogląd został po prostu zaburzony, a ja nie starając się zrozumieć powodów dla których Resident Evil 7 został zaprojektowane w ten, a nie inny sposób to po prostu waliłem na oślep nie uzasadnioną krytyką.
No ok na swoją obronę dodatkowo dodam, że nie była to nie uzasadniona krytyka, mój mały wtedy światopogląd grę widział inaczej. Chciałem tego za co fani pierwszych części pokochali tą grę. A dostałem bardzo niedorzeczny początek gry.
Więc uważam, że akurat w tej kwestii gra powinna mieć zdecydowanie inny początek albo przynajmniej przybliżyć nam już na etapie rozgrywki, że mamy do czynienia z kolejną zabawą wirusa. Zamiast tego gra nam wyjaśnia to tak naprawdę w ostatnim etapie gry. A do tego momentu wielu graczy mogło się odbić od gry jak od ściany. Ja również odbiłem się od ściany, by następnie za drugim podejściem przebić ją na pełnej prędkości biegu, wręczyć przeprosiny Capcomowi oraz orzec:
Ta gra to zajebisty powrót do starych części. To miłe spędzone kilka godzin i żałuje po prostu, że nie zrobiłem tego wcześniej. Cieszy mnie jedynie to, że przede mną jeszcze ósma część.
Sądzę, że takich jak ja znalazło się na pewno kilku – tylko pytanie czy dali jej drugą szanse? Teraz pytanie do was czy również gadaliście takie bzdury jak ja? Albo zadam pytanie inaczej: czy zaczynając grę po raz pierwszy nie wiedząc co was czeka i będąc fanem poprzednich części zirytował was początek gry? Jeśli nie to co spowodowało, że graliście dalej? Grafika gry? Klimat? Inna konwencja?